Szansa - 2012 rok. - Łukasz (5)

    To chyba najpoważniejsza awantura jaką kiedykolwiek przeżyliśmy. Jestem tak bardzo wściekły, że wychodzę z domu. Nie wiem nawet jakim sposobem stoję przed szpitalem. Nie powinno mnie tu być, mamy ograniczenia związane z liczbą przepracowanych godzin. Problem w tym, że nie czuję się na siłach wrócić do domu. Jest mi na tyle zimno, że decyduję się wejść do środka. Kiedy znajduję się na oddziale od razu czuję, że coś się stało. Pani Ewa, położna z kilkunastoletnim stażem, wychodzi z porodówki nienaturalnie blada. Nie muszę pytać co się dzieje. Odpowiedzią jest płacz dochodzący zza zamkniętych drzwi. To nawet nie jest płacz, to raczej skowyt, żałosne wycie. Mam ochotę wyjść i wymazać ten widok z pamięci. Przez wszystkie lata mojej pracy nie musiałem zmagać się ze śmiercią noworodka. Aż do teraz. Nie mogę jednak skupiać się na rozmyślaniu nad tym, bo dosłownie za chwilę zaczyna się piekło. Jakiś mężczyzna krzyczy, rozlega się alarm. Podążam za tłumem personelu medycznego, który skupia się wokół nienaturalnie bladej kobiety. Wszędzie jest krew. Jej mąż zostaje wyproszony z sali, a ją przewożą na blok operacyjny. Intuicja podpowiada mi jak to się skończy, mimo to idę do mężczyzny i zapewniam go, że jest pod najlepszą opieką i że lekarze zrobią wszystko co w ich mocy, by ją uratować. Następny czas spędzam razem z nim w korytarzu. Nie mam pojęcia, czy siedzimy godzinę czy dwadzieścia minut. Głównie milczymy, co jest dla mnie łatwiejszym wyjściem niż podtrzymywaniem konwersacji z nieznajomym, który prawdopodobnie przeżywa najmroczniejszą chwilę swojego życia.
- Ma pan żonę? - mówi tak cicho, że w pierwszym momencie nie jestem pewien, czy dobrze go zrozumiałem.
- Tak. 
- Nie nosi pan obrączki?
- Jestem lekarzem, rzadko kiedy ją zakładam. To dość kłopotliwe.
- Nie powinien pan być tam? - ruchem głowy wskazuje na blok operacyjny. 
- Powinienem być w domu, skończyłem dyżur.
- Ma pan dzieci?
- Nie. Staramy się. - Nie mam pojęcia dlaczego, ale czuję, że muszę się mu wytłumaczyć.
- Myśli pan, że warto? My się staraliśmy trzy lata. Jeździliśmy na wszystkie możliwe badania, wydaliśmy pieniądze, których nie zdążyliśmy nawet zarobić, żeby przejść przez procedurę in vitro. Cztery razy próbowaliśmy robić transfery. Mówiliśmy sobie, że do trzech razy sztuka, a gdy za trzecim razem się nie udało, Aga namówiła mnie na kolejną próbę. Wie pan jak się cieszyła, gdy tym razem się udało? Ostatnie miesiące mówiła tylko o dziecku. Przeczytała wszystkie możliwe poradniki. Byliśmy na dwóch szkołach rodzenia. Malowałem trzy razy pokój dziecka, bo raz lekarz powiedział, że to dziewczynka i ściany miały być różowe. Później powiedział, że chłopak i kazała mi przemalować je na niebiesko. A kilka tygodni temu wyczytała, że najlepsze są kontrastowe kolory, więc pomalowałem te durne ściany na biało i narysowałem na nich czarne góry. Żeby Antosiowi się nie nudziło, gdy będzie leżał w łóżeczku.
Nic na to nie odpowiadam. Żadne słowo nie jest dobre.
Po jakimś czasie wychodzi do nas Domowski. Widzę w jego oczach, że siedzący przy mnie mężczyzna dwa razy przeszedł dziś przez dolinę śmierci i dwa razy wrócił z pustymi rękami. Jestem przy nim i pozwalam, żeby wrzeszczał mi do ucha. Nie reaguję nawet na to, gdy w szale łapie mnie za kurtkę i potrząsa mną tak mocno, że prawie ląduję na ścianę. Kiedy wreszcie wychodzę ze szpitala jest jasno. Dopiero wtedy dociera do mnie, że przez całą noc nie było mnie w domu. 

Komentarze