Bezcenny dar - suknia ślubna (1)

Gdyby wielokrotne używanie klaksonu w czasie
jazdy miałoby moc likwidacji korków, to z pewnością ulica Staropolska byłaby
najbardziej przepustowym miejsce w mieście. Tak się jednak nie stało. Malwina
wbiegła do salonu sukien ślubnych spóźniona. Jej napięty harmonogram nie uwzględniał
robót drogowych, do których nie miała zamiaru się przyzwyczaić. Postanowiła
więc je negować. Owszem, całkiem możliwe, że jej spóźnienie wynikało również z
tego, iż rano musiała odsłuchać około pięciu nagranych przez babcię Helenę
wiadomości, w których upominała ją, że skoro o ósmej nadal ma wyłączony
telefon, to niczego nie zdąży dziś załatwić, a pierogi będą na nią czekały o
godzinie trzynastej i nie, nie będzie ich odgrzewać, ani na patelni ani
(tfu) w mikrofalówce. Nie po to kilka tygodni wcześniej umawiały się na
dzisiejsze spotkanie, żeby nie pojawić się o czasie. Babcia miała rację, zdecydowanie
za późno wstała i za dużo czasu spędziła w aucie próbując raz po raz
przypomnieć sobie, jak objechać roboty drogowe, a następnie szukała przez
kilkanaście minut miejsca do parkowania, obojętnie na jak drogim parkingu. Byle
zdążyć do salonu na swoją pierwszą przymiarkę sukni.
Nie zdążyła i to odebrało jej humor.
Nie lubiła się spóźniać, nie lubiła też
ciągle pędzić. Chciała po prostu żyć jak Seneka lub ktoś jemu podobny, wolno. W
dwojakim rozumieniu tego słowa. Nie była wcale pewna jaki tryb życia miał
Seneka, ale nie to było istotne. Ważne było to, że życie w stolicy – odkąd
pamiętała – wymuszało na niej pośpiech i nerwowość. Chciała to zmienić, ale jak
w przypadku większości rzeczy nie miała czasu dłużej się nad tym zastanowić. Ot
paradoks.
Właścicielka salonu spojrzała na nią i
uśmiechnęła się promiennie. Zamiast zwyczajowego dzień dobry powiedziała, że
obawiała się, iż i ona zrezygnowała z ślubu. Malwina pokręciła głową i już
miała przepraszać i tłumaczyć się, że tak naprawdę to nie ona ale te podłe miasto
spowodowało, iż nie zdążyła na czas, ale pani Jola już rozpoczęła roztaczać
przed nią wizję swojej ostatniej klientki, która tuż po odebraniu sukni chciała
ją zwrócić, bo jej narzeczony w ostatniej chwili się rozmyślił. A byli ze sobą
dużo, długo i już nawet nowego obywatela powołali na świat. I się wycofał. Ot
tak, po prostu. Bo jednak dziecko i ślub, to za dużo zobowiązań. Pani Jola
uprzejmym tonem wyjaśniła, że ona to by takich wzięła i… I choć bardzo jej żal
tamtej niedoszłej pani młodej, to jednak, sukni się nie zwraca, bo towar zamówiony
uważa się za zakupiony. A jak już o tym mowa, to pieniądze na koncie musiałaby mieć
zaksięgowane jutro lub najdalej pojutrze.
Trzy opowieści później Malwina z trudem
wcisnęła się w swoją wymarzoną suknię. Koronkową górę z gładką spódnicą łączyła
atłasowa kokarda. Przeszła kawałek po czerwonym miękkim dywanie. Obcasy
zapadały się w nim, a jej ruchom towarzyszył dyskretny szelest. Spojrzała w lustro. Wewnętrzny krytyk
milczał. Talia była wyraźnie zarysowana, osiągnęła zamierzony efekt. Wyglądała
dostojnie, z klasą, a jednocześnie zwiewnie. Suknia zakrywała to, co powinno
pozostać zakryte, a na tym jej najbardziej zależało. Zdecydowanie nie należała
do tych kobiet, których zdjęcia ślubne na witrynie fotografów gołymi nogami i
podwiązkami przyciągają uwagę różnych gapiów.
Pani Jola naprawdę starała się jak mogła,
pokazywała jej wersję ze spiętym trenem i tym ciągnącym się po ziemi. Kazała poruszać
biodrami i wyobrazić sobie swój pierwszy taniec. Wszystko na nic.
- Nie wygląda pani na zachwyconą – bardziej
oznajmiła niż spytała właścicielka salonu. – Zobaczy pani, odpowiedni makijaż ,
fryzura i będzie pani najpiękniejszą panną młodą w mieście.
Nie skomentowała. Nie chciała wchodzić w
zbędną dyskusję. Rolą sprzedawczyni jest sprawić, by czuła się dobrze i nie
wycofała się z transakcji. Nawet jeśli wielokrotnie będzie zmuszona wypowiedzieć
słowo „pani” w różnych konfiguracjach.
Umówiły się na drugą przymiarkę i z poczuciem
niespełnienia wyszła z salonu.
***
Zapach stopionego masła połączonego z cukrem
wypełnił kuchnię. Niemal jednocześnie rozbrzmiał gwizdek czajnika. Gorącą wodą
zalała torebkę czarnej herbaty w żeliwnym imbryku. Przy ósmym pierogu streściła
babci wizytę w salonie, nie pomijając niczego z historii o porzuconej pannie
młodej. Kolejne pół godziny rozmawiały o przygotowaniach do ślubu i o tym, że
Malwina powinna przestać usprawiedliwiać i wyręczać we wszystkim Dawida, co
budziło uzasadnione wzburzenie obu pań. Starszej – iż jej wnuczka zamierza
wychodzić za takiego, co nic mu się nie chce, i młodszej – że jej babcia nie
cieszy się jej szczęściem tak jak powinna. Rozmowy na ten temat zresztą toczyły
się nie od dziś, a nawet nie od przedwczoraj. Dawid był w rodzinie znany od
dawna. Początkowo jako przyjaciel, a następnie chłopak Malwiny. Pierwsza i
ostatnia miłość – piękny plan.
W rzeczywistości jednak Malwina nie była
pierwszą miłością Dawida, o czym wiedzieli nieliczni. Jednak jak to mówią co
było a nie jest … Tak czy inaczej Malwina nie podzielała zdania babci. Dawid,
owszem, miał słabą inicjatywę. Być może bardziej przedkładał swoje potrzeby nad
ich potrzeby, a gdyby ona nie wzięła się za organizację ślubu to całkiem
możliwe, że jeszcze nieco by na niego poczekała. Ale przecież oświadczył się
sam z siebie, a to się liczy. A przynajmniej liczyć się powinno.
***
Bilety dla dwóch osób były zamówione i
opłacone. Udało się mu wywalczyć nawet miejsca koło siebie, co nie było łatwe,
ale warte swojej ceny. Czekała go podróż życia. Musiał tylko jeszcze opowiedzieć
o tym pomyśle narzeczonej, choć z góry wiedział jaka będzie jej odpowiedź. I bardzo
dobrze – pomyślał - bardzo dobrze.
***
Podróż poślubna dla Malwiny miała być
niespodzianką. Nie chciała niczego planować, Dawid powiedział, że się tym
zajmie. Była zadowolona, bo pragnęła się czuć jak w komedii romantycznej, gdzie
ukochany na każdym kroku pragnie uszczęśliwić swoją wybrankę i czyni jej małe
niespodzianki. Co prawda nie miała żadnej pewności czy oprócz tego, że
tajemnicą owiane jest miejsce ich podróży jakieś inne niespodzianki ją będą
czekały, ale w duchu nurtu optymizmu, którym się kierowała cieszyła się, ot
tak, po prostu.
***
Początkowo Dawidowi nie udało się określić, jaki jest kolor jej oczu. Zmieniały się w zależności od tego pod jakim kątem na
nią patrzył. A patrzył często prosto w nie, czasem też i ukradkiem. Nie mógł
się zdecydować, czy były zdecydowanie szare z domieszką zieleni, czy też zielone
z domieszką szarości. Całkiem możliwe, że w ogóle nie miały w sobie nic a nic
szarości. Tak czy inaczej były obłędne.
Najważniejszy był jednak ten błysk, który
pojawiał się w nich ilekroć na siebie przez przypadek spojrzeli. Wtedy też jej
źrenice robiły się tak duże, że nie miał szans ocenić właściwie koloru
tęczówki.
Stopniowo odkrywali, że mają podobne plany
zawodowe i nie tylko. I żal im było się ze sobą rozstawać, choć wiedzieli, że
jutro znowu się spotkają. I tak upływały tygodnie, a może i miesiące. Aż
pewnego dnia się po prostu pocałowali. A później wyszedł ten ślub. Inaczej tego
Dawid nie umiał nazwać, po prostu tak wyszło. Malwina raz po raz o tym
wspominała, niby nie chciała, ale jednak wypadałoby, skoro tyle się znają i
kochają. No więc kupił pierścionek, złoty z niebieskim kamieniem idealnie
pasujący do koloru jej oczu. Tak, ten kolor oczu znał na pamięć – błękitny,
głęboki jak kolor mazurskiego jeziora. Zupełnie inne niż oczy Kasi, które odkąd
ich właścicielka dowiedziała się, że jednak oświadczył się „tej Malwinie, która
ponoć nic nie znaczy”, przestały śmiać się do niego przyjaźnie. Ale jak to
mówią, czas leczy rany i wszystko płynie. Czy coś takiego. A podróż służbowa,
półroczna, którą mieli razem przeżyć w Stanach miała mu pomóc. Może już całować
się nie będą, może nie na samym początku, ale później, kto wie? Wszakże warto
zostawić sobie wyjście awaryjne.
Komentarze
Prześlij komentarz